Nie na temat #9
- 06 września, 2017
- od
- Viola Urban
Słowo klucz. Frustracja. Narastająca z dnia na dzień frustracja, która nie miała ujścia. Nie pomagało bieganie. Nie pomagało płakanie. Nie pomagało nic. Po prostu było źle. Nie potrafiłam w sobie odnaleźć źródła tego całego zamieszania, które sprawiało, że czułam się kiepsko. Pracowałam całymi dniami, moja produktywność była coraz mniejsza, a ja czułam się coraz bardziej do niczego. W końcu przywykłam do poczucia, że zmieniam świat na lepsze, robię kawał dobrej roboty i po prostu czuję się potrzebna. I w pewnym momencie to pękło. Nie było to pęknięcie spektakularne. Nie polały się hektolitry wody niczym po zerwanej tamie. Ja pękałam stopniowo i właśnie dlatego umknęło mi źródło tego problemu. Być może była to wybujała ambicja i chęć pokazania, że dziewczyna z niezbyt zamożnego domu, ze wsi potrafi osiągnąć dużo. Być może dlatego, że swego czasu wpadłam w środowisko pracoholików i nicnierobienie było tam frajerstwem. Być może dlatego, że w pewnym momencie swojego życia spadłam z wysokiego konia – ktoś ściągnął mnie do pracy na drugi koniec Polski, a kilka tygodni później ktoś inny sukcesywnie, dzień po dniu, słowem po słowie zabierał mi całą pewność siebie jaką w sobie miałam. Okazało się, że się nie nadaję, a moje główne zajęcie to bycie „blogerem darmozjadem”. Ot nigdy wcześniej nie musiałam walczyć z opinią na swój temat. Świat był dla mnie łaskawy. Może nawet zbyt łaskawy, bo miałam wrażenie, że żyję bez tarczy, która pozwoliłaby mi dalej wierzyć w siebie mimo tego, że ktoś mi mówi, że się nie nadaję.
Było coraz więcej dni takich, że nie chciało mi się wstawać z łóżka. Było coraz więcej takich sytuacji, że nie chciało mi się wychodzić do ludzi. Było coraz więcej sytuacji, że ktoś coś do mnie mówił, a ja traciłam głos, łzy napływały mi do oczu i po prostu musiałam iść do domu. I nie, nie było to nic przykrego. Ktoś mówił mi o swoim szczęściu, a mnie to bolało tak jakby ktoś robił mi krzywdę. Ktoś mówił, że mnie kocha, a ja nie potrafiłam w to uwierzyć. Wtedy nie próbowałam tego rozbroić. Po prostu nie miałam na to siły. Większość ludzi wciąż myślała, że mam zajebiste życie pełne sukcesów, pozytywnych wibracji i kolorów.
Wtedy byłam przekonana, że świat oczekuje ode mnie permanentnego uśmiechu. W końcu nic złego się nie działo. Do dzisiaj pamiętam dzień kiedy umówiłam się z koleżanką na siłownię i podzieliłam się swoim strachem. Opowiedziałam o swoich obawach, lękach, o tym co czuję. I chyba nigdy, przenigdy nie zapomnę jej miny. Ona po prostu nie chciała negatywnych emocji. Wielka fanka rozwoju osobistego i szerokiego uśmiechu popatrzyła na mnie jak na wampira energetycznego. Poczułam się jeszcze gorzej i wtedy z całego serca znienawidziłam cały ten kołczing, rozwój osobisty i pie*dolenie, że w życiu każdy może i musi być szczęśliwy.
Nie musi! Chryste, jaką my sobie robimy zajebistą krzywdę tym, że udajemy szczęśliwych wtedy, kiedy nie jesteśmy. Że otaczamy się ludźmi przy których zawsze musimy być najlepszą wersją siebie. Przy których przyklejamy sobie uśmiech i mówimy „jest super!”. Przy których udajemy kogoś kim chcemy być, a nie jesteśmy. Przy których nie ma miejsca na rozluźniony brzuch. Jaką sobie robimy krzywdę opierając swoją opinię na tym co ludzie o sobie mówią, co piszą, jakie zdjęcia wrzucają. Żyjemy w świecie, gdzie chwalimy się sukcesami, a porażki skrzętnie skrywamy. Czasami wręcz wydaje się, że w tym wyidealizowanym, przeflitrowanym świecie nie ma miejsce na gorsze dni, kiepskie nastroje i problemy dnia codziennego. Od tamtej pory przeprowadziłam mnóstwo szczerych rozmów. Mnóstwo długich rozmów o trudnych sprawach i to z kobietami, których nigdy byście nie posądziły o żadne depresyjne nastroje. Kobiety śliczne, zadbane, z pasją, inteligentne, ambitne, które obserwowane z boku wyglądają na takie, które mają perfekcyjne życie. Wiele z takich kobiet ma kiepskie dni.
Ja też miałam. Nie doszłam do etapu głębokiej depresji, leków psychotropowych, terapii. Wystarczyło mi 4 sesje u psychologa i przewartościowanie pewnego schematu, który ciążył mi niczym kotwica. Wiecie, że ja miałam wyrzuty sumienia za każdym razem, kiedy robiłam coś dla siebie? Kiedy traciłam czas, wydawałam forsę na niepotrzebne buty… Nie potrafiłam nawet pozwolić sobie na wyjazd chociaż zarabiałam wystarczająco dużo, by na takie wakacje pojechać. Było mi szkoda kasy na kosmetyczkę, na masaż, na fryzjera. Mogłam wydać każde pieniądze na rozwój bloga, na przyjaciół i na rodzinę, ale nie potrafiłam bez wyrzutów sumienia dać czegoś sobie. Zawsze uważałam, że coś jeszcze powinnam zrobić w myśl zasady „najpierw praca, później przyjemności”. I tak oto kłębek chorych myśli zaczął się nawijać tworząc na moim ego sfilcowaną warstwę frustracji. Nie wiedziałam gdzie jest źródło tego problemu, nie potrafiłam wyjść z błędnego koła i chociaż najbliższe mi osoby próbowały mi pomagać i wspierać, tak naprawdę najważniejszą osobą, która mogła pomóc byłam ja sama. Przyjaciółka poleciła mi swoją terapeutkę. Przyszyłam do niej, opowiedziałam wszystko co o sobie myślałam, co czułam. Ona tylko słuchała. Mówiła niewiele, a kiedy już się odzywała zadawała pytania. Tak trafne, że kiedy wpadały do mojej głowy robiły niezłe zamieszanie. Zwykłe dlaczego wymuszało na mnie zatrzymanie się na linii STOP i odpowiedzenie samej sobie na pytania, które powinny być banalne, a wcale nie były. Z każdym kolejnym spotkaniem uświadamiałam sobie, że jestem ważna w swoim życiu. I nie mam być ważna i wartościowa dla innych tylko dla siebie. Eureka.
Pierwsze ćwiczenia były dla mnie trudne. Miałam wstać rano i nic nie robić. Nie myśleć o tym co powinnam zrobić, ale o tym na co mam ochotę. Miałam spełniać swoje zachcianki. Banał? Wcale nie. Wiecie jak trudno jest wejść wgłąb siebie i odkryć odpowiedź na pytanie „co zjadłabym dzisiaj na śniadanie?” kiedy od lat myślało się „powinnam zjeść to i tamto, bo to zdrowe”, „zrobię to i tamto, bo ktośtam lubi” „nie zjem śniadania, bo muszę zrobić tamto i siamto”. Przewartościowanie priorytetów pozwoliło mi na te drobne chwile postawić się w centrum WŁASNEJ uwagi. Nie mam zielonego pojęcia jak to się stało, ale zawsze dążyłam do tego, aby być w centrum CUDZEJ uwagi. Kiedy tej uwagi brakowało czułam się gorzej. Kiedy ta uwaga nie była nacechowana pozytywnie czułam się gorzej. Kiedy ktoś nie miał dla mnie czasu czułam się gorzej. Dlaczego? W końcu tak wiele robiłam dla moich bliskich… I dzisiaj dobrze wiem, że nie jestem w tym sama. Takich jak ja jest mnóstwo. I to jest domena kobiet. Wiele z nas tak ma. Stawia innych wyżej niż siebie.
Minęło 27 lat zanim zrozumiałam, że nikt nie zatroszczy się o mnie tak dobrze jak ja sama. Że najcenniejsze co mogę sobie dać to CZAS. Że czas mi się należy jak psu buda. Że muszę go sobie dać nawet, jeśli nie wypełniłam wszystkich swoich obowiązków. Że moje pieniądze nie są tylko po to, by spełniać cudze marzenia. Z dnia na dzień małymi krokami nauczyłam się dawać sobie to czego pragnę. Wsłuchiwać się w swoje potrzeby. Mówić o nich otwarcie. Nie udawać szczęśliwej, kiedy w środku wszystko mnie rwało. Nauczyłam się odsiewać prawdziwych przyjaciół od ludzi, którzy potrzebują dobrej energii nawet wtedy kiedy jej we mnie nie ma. Daję sobie czas na moją ukochaną jogę, na rower, na pisanie nie na temat, na długie bezużyteczne spacery z psem, na leżenie w środku dnia i dodatkową porcję lodów. Po prostu daję sobie żyć tak jak chcę nawet jak „na to nie zasługuję”.
Czułam się na pograniczu. Jedną nogą byłam w depresji. Rękoma z całych sił trzymałam się „normalności”. Nigdy tam nie byłam, ale domyślam się, że może być gorzej. Że są wokół mnie osoby, które cierpią. I bardzo bym chciała, abyśmy mówili o tym otwarcie, bez szeptów, bez podtekstów, bez oceniania. Abyśmy nie oceniali ludzi po okładkach, ale próbowali zajrzeć do środka. Abyśmy nie oczekiwali bananów na buzi 24/7, ale potrafili też wysłuchać i zadać odpowiednie pytanie kiedy na język ślina przynosi tylko porady.
Chciałabym, aby w obecnym świecie było więcej szczerości. Aby o problemach takich jak mój mówiło się szeroko. Kilka dni temu oddałam rozdział do książki mojego znajomego. Książka opowiada o historii mężczyzny dotkniętego chorobą afektywną dwubiegunową. Temat tabu. Temat, do którego nikt ze świata ludzi sukcesu ot tak się nie przyznaje. Miałam to szczęście, że autor zaprosił mnie do napisania rozdziału poświęconemu depresji. Diabelnie się cieszę, że moja droga miała kilka meandrów, dzięki którym już nie myślę, że świat jest różowy jak sierść jednorożca.
Wyszłam z tego. Wciąż wychodzę. I wiem, że nie musiałam tego mówić głośno. Wiem, że wiele jest na moim fejsbuczku znajomych, którym się kąciki ust uniosą jak zobaczą, że coś mi w życiu nie poszło. Że część osób magicznie zmieni o mnie zdanie i stwierdzi, że jestem słaba. Dojrzałam do momentu, kiedy mogę z całą dozą pewności powiedzieć „mam to w d*pie” i nie będą to puste słowa. Dojrzałam do tego aby otwarcie mówić o tym co mi się w życiu nie udało i co wylało ze mnie kilka litrów łez.
Daj sobie CZAS. Niczego lepszego nie możesz sobie podarować.
Dobranoc :*
Mam na imię Viola Urban i wyzwolę w Tobie apetyt na zdrowe odżywienie. Od ponad 10 lat, razem ze wspierającymi blog ekspertami, dzielę się wiedzą, opinią i inspiracjami kulinarnymi. Czytając nasze wpisy poznasz podstawowe i zaawansowane informacje z zakresu zdrowego odżywiania i nauczysz się gotować naprawdę smacznie. Znajdziesz tutaj teksty merytoryczne, przepisy kulinarne, recenzje produktów, restauracji i książek, a także trochę motywacji i prawdziwych historii. Rozgość się - ten blog powstał dla Ciebie!