Nie na temat #3
- 21 czerwca, 2017
- od
- Viola Urban
Kiedy 3 tygodnie temu wrzucałam pierwszy wpis z cyklu Nie na temat, bardzo się stresowałam. W głębi serca byłam przekonana, że ten blog nie jest tylko mój i należy po części do każdego z Was. Że szukacie tutaj tylko podanych w przystępny sposób informacji i kulinarnych inspiracji. Myślałam, że moje prywatne przemyślenia nie powinny wychodzić dalej niż poza mój prywatny instagram. Długo nie dało mi spać to, że tematyka o jakiej pisze dotyka tylko jedzenia. Wiecie, jem bo muszę, gotuję, bo fotografuję, potem myślę o jedzeniu układając diety i oglądam jedzenie w sieci w poszukiwaniu nowych inspiracji. Całe życie kręci się wokół tak prozaicznej czynności jaką jest konsumpcja. Trochę mnie to zaczęło męczyć, więc na przekór swoim zupełnie nieuzasadnionym lękom piszę o wszystkim tym, co nie dotyczy dietetyki. Tylko w środy. I dzisiaj jest ten dzień. Ja i mój komputer, sam na sam, by za chwilę podzielić się z Wami cząstką swojego prywatnego życia i światopoglądu.
Dzisiaj o planach i marzeniach
Jakiś czas temu zaczęłam się zastanawiać jakie czynniki pomagają mi w realizacji planów, a jakie wręcz przeciwnie. Miałam epizod w swoim życiu, że mocno interesowała mnie psychologia. Nawet myślałam o tym, by studiować ten kierunek, bo złożoność ludzkiej natury od dawna mnie fascynuje. Dzisiaj nic się nie zmieniło, nie jestem psychologiem, ale uwielbiam czytać książki poświęcone tej tematyce i uwielbiam obserwować ludzi. Wiecie, badania statystyczne to jedno, a cechy indywidualne to zupełnie co innego. W związku z tym, że jako poboczny obserwator innych ludzi widzę tylko niewielką część procesu w jakim dana osoba tkwi, najczęściej przyglądam się sobie. Dlaczego zrobiłam tak? Skąd miałam siłę na to? Dlaczego zrezygnowałam z tego i czemu popsułam tamto? Wbrew pozorom to wcale nie jest chaotyczne działanie i w życiu pcha mnie do przodu jeden zasadniczy czynnik…
Byłabym bardzo niesprawiedliwa, gdybym napisała, że miałam w życiu pod górkę. Nie miałam prawie nigdy. A nawet jeśli miałam to tylko dlatego, że ją sobie znalazłam. Motywacja w przypadku mojej osoby działa na pstryknięcie palcem, jest tu i teraz. Wpada mi do głowy jakiś gruby plan i od razu czuję, że żyję. Tak wpadłam na to, że zacznę studiować dietetykę. Tak wpadłam na to, że wydam książkę. Tak wymyśliłam plan na tegoroczne wakacje. Tak też wpadłam na to, że po raz n-ty poszukam nowej pracy czy też mieszkania.
O ile przeprowadzka i nowa praca nastawiona tylko i wyłącznie na zdobywanie doświadczenia, a nie awans, to decyzje w moim postrzeganiu banalne, tak rzucenie hasła „mamo, nie będę inżynierem”, było wyczynem. Wiecie, macie w domu dzieciaka, który wymiata w przedmiotach ścisłych, matmę ma w małym palcu, z fizyki same piątki i pewnego wieczora przy kolacji komunikuje, że idzie na uczelnię medyczną. Nie pamiętam co wtedy jedliśmy, ale możecie sobie wyobrazić taką scenę, że rodzice z trudem utrzymują ten posiłek w ustach. Nie będzie politechniki. Nie będzie uniwersytetu. Jest dziwny pomysł. I to jest właśnie ta górka, o której mówię. Wejście na polibudę byłoby dla mnie przejściem przez otwartą bramkę. Akademia Medyczna i jeden z najbardziej obleganych kierunków to była górka. Górka bardzo stroma i ryzykowana. Po pierwsze musiałam sama przygotować się do rozszerzonej matury z dwóch przedmiotów z których byłam tylko dobra i tylko na podstawowym poziomie. Po drugie to był jedyny kierunek studiów, który mnie interesował. Ze średnim wynikiem na świadectwie mogłabym sobie tym papierkiem co najwyżej wydmuchać nos. Mina mojej mamy, nauczycielki, koleżanek to było coś co sprawiło, że miałam w sobie gigantyczny pokład energii zatytułowany „ja Wam pokażę!”. I pokazałam. Bez żadnych dodatkowych lekcji, korepetycji zdałam maturę z dwóch rozszerzonych przedmiotów na 92 i 82 %. Do dzisiaj pamiętam poziom endorfin jaki miałam podczas ogłoszenia wyników. Pierwsze miejsce na ostatecznej liście studentów dietetyki. Jedyna osoba, która nie uczuła się w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. Da się. Wystarczy we mnie nie wierzyć. I chociaż brzmi to paradoksalnie, to cholernie dziękuję mojej mamie za to, że się tak o mnie martwiła i miała w sobie tak dużo wątpliwości, a jednocześnie nie blokowała mi drogi. W takich sytuacjach ambitni ludzie zawsze aktywują tryb „daj z siebie wszystko”.
To samo dotyczy mojego kolejnego marzenia. Książki. Jakieś pół roku temu leżeliśmy z Piotrkiem w łóżku i podzieliłam się z nim tym pomysłem. Chcę wydać książkę. Ale, że teraz? Już? O czym? To dobry moment? I znowu, cholernie za to dziękuję, że jest obok mnie ktoś, kto odrobinę wątpił. Gdyby Piotr powiedział, że to będzie łatwe i przyjemne, to bym sobie odpuściła po tygodniu. I wiecie co? Ta książka właśnie powstaje. To się dzieje naprawdę. Tylko dlatego, że nawet osoba, która wybrała mnie, jedną kobietę z całego świata uznała, że to trudne i wymagające zadanie i może warto pomyśleć o tym za jakiś czas.
Wymyśliłam też sobie, że pójdę na kolejne dzienne studia. Już dwa razy się nie dostałam i wcale mnie to nie demotywuje. Spróbuję znowu i znowu. Do skutku. Aż się uda. Co z tego, że w tym roku mam już na głowie firmę, książkę, przeprowadzkę i bloga. Za mało. Uniwersytet Gdański we mnie nie wierzy, ale jak już uwierzy, to ucieszy mnie to 100 razy bardziej, niż gdyby od razu przyjął mnie od razu i witał kwiatami. Kiedyś skończę dziennikarstwo chociaż wszyscy mówią, że to gówniany kierunek. Sorry, taki jest plan. Mój, a nie wasz.
Nie mam oczywiście wokół siebie ludzi, którzy ciągną mnie w dół. Nie pozwalam na to i szybko takie jednostki eliminuję. Chodzi tylko o to, że moje pomysły są czasami tak absurdalne i wybujałe, że wyzwalam w ludziach dziwne reakcje. Widzę wtedy, że zobaczyli moją stromą górkę. Że chcieliby, aby było mi lżej, żebym szła po płaskim, nie ryzykowała. A ja kocham góry i chcę zdobywać szczyty. Zwłaszcza takie, które dziwią osoby, które są blisko mnie i znają moje możliwości. Wtedy czuję, że się rozwijam i że właśnie wchodzę ścieżkę, która jest trudna, ale nie bezcelowa.
I wiecie co? To działa w dwie strony, bo to do czego inni mnie namawiają nie ma racji bytu. Od 18 roku życia słyszę, ze mam zrobić prawo jazdy. Koleżanki z klasy, rodzice, brat, kuzyn, babcia. Wszyscy chcieli ten zasrany papierek. Ja nie. I nadal nie chcę. Gdzieś tam z tyłu głowy mam świadomość, że samochód to kolosalne koszta, że truję środowisko, że w mieście bez trudu przemieszczam się komunikacją, taksą lub rowerem, że pracuję w domu i w sumie to w nosie mam ten cały nacisk społeczny. Nie jeżdżę autem i żyję. Nie cierpię. Zaczęłam kurs i go nie skończyłam. Dlaczego? Bo to była wymuszona decyzja, a nie marzenie. Cudzy plan, a nie mój.
Takich przykładów jest sporo. Każda wymuszana na mnie decyzja prędzej czy później wyzwalała bunt i stanowcze stwierdzenie „pie#$*|e nie robię!” ;) Pomyślcie o tym za każdym razem, kiedy będziecie wmuszać swoje cele w swojego partnera, dziecko czy kogokolwiek innego. Ludzie z natury są przekorni. Lubimy sami decydować o tym co, gdzie, z kim i dlaczego. Pozwalajmy sobie na to nawzajem. Nawet, jeśli macie w domu kogoś kto powinien schudnąć, to nie zmuszajcie go do ćwiczeń, bo to w 95% przypadków nie będzie miało sensu. Więcej zdziałacie, jeśli będziecie mniej mówić, a więcej robić. Chcemy mieć możliwości, a nie przymus. Nie chcemy czuć, że ktoś nas gdzieś upycha, zmienia, dostosowuje do swoich potrzeb. Nawet dla naszego dobra. Nawet sobie nie zdajecie z tego sprawy jak bardzo takie małe rzeczy jak to, że moi rodzice nigdy nie zmuszali mnie do lekcji sprawiło, że z przyjemnością je odrabiałam. Dziękuję im za to za każdym razem, kiedy jest ku temu okazja. Nauczyłam się odpowiedzialności i decydowania o własnym losie. To ważne.
Nie chcę, żeby to brzmiało jak jakiś pseudomotywacyjny bełkot. Przyglądam się temu, co mnie napędza i rozumiem mechanizm jaki wprawia w ruch moje koło motywacji. Wcale nie twierdzę, że pstryczek w nos zmotywuje każdego. Nie wierzę jednak ludziom, którzy zrzucają winę za swoje niepowodzenia na innych. Dlaczego? Bo po pierwsze możemy unikać kontaktu z toksycznymi osobami. Po drugie, umiarkowany brak wiary w sukces od najbliższych możemy przełożyć w motywację – wystarczy odrobina przekory. Po trzecie – robisz to dla siebie, a nie dla kogoś. Inaczej to nie Twoje marzenie czy plan, tylko nacisk społeczny. Jeśli masz w nosie swoje 5 kg nadwagi i nie lubisz biegać, to Ci się nie uda zrobić maratonu w spodniach w rozmiarze S. Jeśli chcesz to zrobić, to zrobisz i wcale nie będziesz musiała wpisywać w googla „jak się zmotywować”. Po prostu przyjrzyj się temu co jest Twoje i prosto z serca i zawalcz o to, zamiast poddawać się presji. Może zamiast rozmiaru XS chcesz mieć umięśnione M, ćwiczyć podnoszenie ciężarów i jeść bekon na śniadanie. Nie wiem skąd się biorą w ludziach te szalone impulsy, ale bez nich żadna droga nie jest przyjemna. One muszą wyskoczyć, gdzieś z głębi serca. I właśnie tego Was życzę, aby odnaleźć swoje marzenia w szumie marzeń, którymi karmią nas media i otoczenie.
Mam na imię Viola Urban i wyzwolę w Tobie apetyt na zdrowe odżywienie. Od ponad 10 lat, razem ze wspierającymi blog ekspertami, dzielę się wiedzą, opinią i inspiracjami kulinarnymi. Czytając nasze wpisy poznasz podstawowe i zaawansowane informacje z zakresu zdrowego odżywiania i nauczysz się gotować naprawdę smacznie. Znajdziesz tutaj teksty merytoryczne, przepisy kulinarne, recenzje produktów, restauracji i książek, a także trochę motywacji i prawdziwych historii. Rozgość się - ten blog powstał dla Ciebie!